poniedziałek, 1 listopada 2010

kocimiętka. 100- 72= 28

czasem tak narzekam na tę naszą zielonkę. że mała, że nic się nie dzieje, że wszyscy się znają.
okazuje się jednak, że może być znacznie gorzej.
z miejscowością, w której mieszka moja babcia, wiąże się całe mnóstwo dobrych wspomnień z dzieciństwa. w dorosłym życiu to miasteczko mnie przeraża.
życie zamiera tutaj o niespodziwanie wczesnej porze, perspektywy pracy są właściwie żadne, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą, a byle co powoduje skandal, który napędzają stare pierduśnice, które nie mają lepszych zajęć niż podsłuchiwanie, roznoszenie plotek i wpieprzanie nochali w nieswoje sprawy.
spotkałam sie wczoraj z Mateuszem w jedynym barze w tej mieścince ( bar nieco większy niż mój pokój..zgrozo). pogadaliśmy, jak to my, o tym, co dla nas najważniejsze i chyba wiem już, gdzie ja  popełniłam błąd. tylko chyba nadal go będę popełniać, bo jakoś tak nie umiem być jedną nogą- albo jestem dwoma, albo żadną.

wszyscy pytają, co zamierzam. nie wiem. na razie nic nie zamierzam. jestem tak wymordowana psychicznie, że nie chce mi się nic robić w kierunku jednoznacznego określenia sytuacji. nawet mi się myśleć nie chce o wyjaśnianiu tego.

i takie to zadzwiające, że tak jak wszyscy wierzyli, tak jak się ze mną cieszyli, tak wszyscy już przestali wierzyć i nikt już nie pała symatią i wszyscy mają takie samo zdanie...

w eterze cisza.


jedną nogą tu, drugą tam.

nie tylko ja palę w niedzielny poranek na balkonie.... siedząc i upajając się papierosem przyglądałam się pewnej kobiecie z psem. chyba kupię sobie psa. kocha za miskę jedzenia, nie rani intencjonalnie, co najwyżej czasem coś pogryzie.

Torba spakowana, jadę do rodziny. Do Miśki mojej. Może trochę się odseparuję od tego.